Nie chciałam zaczynać bloga od wpisów dotyczących epidemii, ale cóż – jest to teraz temat najbardziej na topie, wpłynął na życie każdego z nas naprawdę odczuwalnie, a poza tym dochodzą mnie różne pytania i opinie, zmuszające do zastanowienia się. I chcę podzielić się kilkoma myślami.
Jestem przekonana, że nieprzypadkowo doświadczamy tej epidemii w Wielkim Poście. Okres ten ma dwie główne myśli przewodnie: katechumenat i pokuta. To, co teraz stało się naszym udziałem, jest wyjątkową okazją, by obydwa te tematy pogłębić i naprawdę przeżyć.
Najpierw POKUTA.
Ta myśl jako pierwsza przychodzi do głów tradycyjnie myślących katolików. Mi samej od początku tej epidemii brakowało wezwania do nawrócenia i przebłagania czy procesji pokutnych. Prosimy, błagamy – ale czy przepraszamy? Nieco odeszliśmy od świadomości wpływu naszego grzechu na rzeczywistość, a on niewątpliwie jest. Jednakże po kolei…
a) Czy koronawirus to kara za grzechy?
W sensie ogólnym oczywiście, że tak – jak każda choroba i ułomność, swoje źródło ma w grzechu pierworodnym. Czy jest to niedoskonałość skażonej przyrody, czy skutek ludzkiego niedbalstwa, koronawirus jest niszczący dlatego, że świat jest naznaczony grzechem.
b) Ale czy jest aktualną karą Bożą za konkretny grzech ludzkości?
Są podejmowane próby go określenia: Chiny za współpracę z komunistami, Włochy za pachamamę… Ale czemu wtedy pierwszą ofiarą nie padł Watykan – to by było wymowne! – albo niemiecki czy belgijski episkopat?
„W tym samym czasie przyszli niektórzy i donieśli Mu o Galilejczykach, których krew Piłat zmieszał z krwią ich ofiar. Jezus im odpowiedział: «Czyż myślicie, że ci Galilejczycy byli większymi grzesznikami niż inni mieszkańcy Galilei, że to ucierpieli? Bynajmniej, powiadam wam; lecz jeśli się nie nawrócicie, wszyscy podobnie zginiecie. Albo myślicie, że owych osiemnastu, na których zwaliła się wieża w Siloam i zabiła ich, było większymi winowajcami niż inni mieszkańcy Jerozolimy? Bynajmniej, powiadam wam; lecz jeśli się nie nawrócicie, wszyscy tak samo zginiecie»”. (Łk 13,1-5)
Nie jestem w stanie stwierdzić, czy jesteśmy karani za coś konkretnego – i czy w ogóle jesteśmy karani. Przypomnijmy przypowieść o pszenicy i kąkolu. Albo jesteśmy już naprawdę przy końcu czasów, jak niejeden obecnie prorokuje, albo jest to tylko jeden z Bożych dopustów przypominających o naszej kruchości, ale mający na celu nawrócić, a nie zabić (por. Ez 33,11). Martwi już się nie nawrócą. Poza tym, kara ma sens, gdy wiadomo, za co jest wyznaczona – inaczej jest po prostu złością – i gdy została wcześniej określona, bo inaczej jest zemstą.
c) Czy więc cierpimy niesprawiedliwie?
Bynajmniej! Niewątpliwie zasłużyliśmy na tę epidemię: jako ludzkość i każdy poszczególny człowiek. Ba, gdyby Miłosierdzie nie działało w tym świecie przed Sprawiedliwością, błagalibyśmy, żeby tylko coś takiego nas spotkało! Ale Bóg JEST miłosierny i daje nam czas nawrócenia. Nie szukać winowajców dookoła powinniśmy, lecz spojrzeć w siebie, we własne wnętrze, i zapytać – z czego JA powinienem się nawrócić? Co jest moją grzechową kroplą, którą dolewam do oceanu niegodziwości, i jak ją przemienić na wodę słodką, uzdrawiającą?
d) Pokutujmy więc!
Tak. Znajdujemy się w błogosławionym okresie Wielkiego Postu, gdy w zgodzie z wielowiekową tradycją jesteśmy wzywani do pokuty. Codziennie przypomina nam o tym liturgia – i nie musimy być w kościele, żeby o tym wiedzieć. Wystarczy mieć mszalik czy lekcjonarz i sięgnąć do tekstów. A jak mamy teraz więcej czasu, to i do brewiarza, do godziny czytań.
e) Ale w jaki sposób pokutować?
Zwykle mamy jakieś postanowienia wielkopostne. Czasem te same od lat – z przyzwyczajenia albo dlatego, że widzimy ich realne owoce – czasem dostosowane do naszej obecnej sytuacji życiowej. Zwykle jednak wybieramy je sobie sami. Niektórzy jeszcze przyjmują na siebie ograniczenia pokarmowe w zgodzie ze starszą tradycją, co jest pewnym „narzuconym” wyrzeczeniem, ale wciąż mają one charakter dobrowolny (czyjeś sumienie może nie chcieć z tym się zgadzać, ale prawnie jesteśmy zobowiązani tylko do dwóch-trzech dni postu ścisłego). Zawsze jednak w Kościele większą wartość niż najsurowsze ofiary, które człowiek sam sobie wyznaczał, miało posłuszeństwo i przyjęcie w duchu pokory niedogodności, na które nie mamy wpływu. Np. ograniczenia kultu liturgicznego.

„NO TU JUŻ PRZESADZIŁAŚ!”
Niektórzy wołają: „Zabierają nam Mszę Świętą! Zabierają nam Eucharystię! Nie możemy pójść do Lekarza wszystkich chorób!”
Naprawdę?…
„We Włoszech zamykają kościoły!” Czy jest to „wina” koronawirusa? A może on po prostu jest papierkiem lakmusowym, który pokazuje stan, który już jest? Przecież nie od teraz wiemy, że ogólnie w Polsce mamy całkiem nieźle, jeśli brać pod uwagę dostępność Mszy św., otwartych kościołów, a nawet samej celebracji. I w obecnej trudnej sytuacji w Polsce mamy ograniczenia, ale Msze św. są celebrowane, do Komunii Świętej i do Spowiedzi możemy przystąpić, nawet niechętna religii telewizja publiczna udostępnia transmisję nabożeństw. Nie jesteśmy opuszczeni, nie jesteśmy prześladowani, nie ma ataku na Kościół. Jest solidarna miłość do innych i pragnienie, żebyśmy mogli jak najszybciej wrócić do normalności.
My jednak chcemy więcej. Przyzwyczailiśmy się, że możemy codziennie pójść na Mszę św. i to jeszcze dostosować jej godzinę do naszych zajęć, że Komunia Święta jest „chlebem naszym powszednim”, że niemal o każdej porze dnia (a w większych miastach także i nocy) możemy wpaść na „pogawędkę” do Pana Jezusa. Nie zaprzeczę: jest to coś pięknego i sama przecież tak funkcjonuję. Dziś jednak zostaliśmy wezwani do czegoś innego. Do czegoś, co jest dla nas zupełnie niepojęte: do ograniczenia bezpośredniego obcowania z Chrystusem.
Wiem, stawiamy sobie pytania „czy Pan Bóg naprawdę tego ode mnie oczekuje? A może powinienem wykazać się mocną wiarą, która nie zna lęku?” Też się zastanawiam. Też mam wątpliwości. Też chciałabym wiedzieć na pewno, jak mam się zachować. Gdyby chodziło o niebezpieczeństwo tylko dla mnie, gdyby wróg był zewnętrzny i oczywisty, gdyby była to walka o wiarę jak w krajach, gdzie chrześcijanie są zabijani po prostu za to, że są chrześcijanami – nie byłoby wątpliwości. Nie wiem, czy miałabym odwagę wtedy iść do kościoła, ale chciałabym tę odwagę mieć. Prosiłabym o nią. Modliłabym się, żeby móc zostać męczennicą.
Pójście dziś w Polsce do świątyni nie jest jednak męczeństwem. Społeczeństwo nie oczekuje od chrześcijan, że będą uparcie chodzić do kościoła, ignorując zalecenia lekarzy (no chyba żeby móc powiedzieć, że religia sprzeciwia się nauce). Oczekuje solidarności w walce o nasze wspólne dobro. My możemy nie bać się śmierci i możemy być na nią gotowi – ale inni niekoniecznie. Czy mamy prawo narażać ich na zakażenie, bo „ja muszę być na Mszy św.”? (nie muszę: w dni powszednie obowiązku nie ma, na inne biskupi udzielili dyspensy, a codzienna Komunia Święta to – wybacz, św. Piusie X! – praktyka nowomodna, chwalebna, lecz nieobligatoryjna) Tak, słyszę te głosy posądzające mnie o minimalizm moralny. Tak, boję się, że słabsze dusze zostaną osłabione – ale czy jesteśmy w stanie przewidzieć faktyczne owoce? Dla niektórych zgorszeniem będzie, że chrześcijanie stosują się do nakazów swoich biskupów. Dla innych – że tego nie robią. Możemy wszak stać się świadectwem, jeśli nauczymy się pozostawać praktykującymi katolikami, nawet gdy jest to trudne. Jeśli ten wyjątkowy Wielki Post przeżyjemy jako czas przygotowania katechumenów.
A zatem KATECHUMENAT.
W ten drugi lejtmotyw, obecnie w większości zapomniany – choć przez liturgię niezupełnie, nawet po reformach – możemy teraz naprawdę się wczuć. Czyż nie jesteśmy teraz jak katechumeni, którzy słyszą Boże słowo, zbliżają się już do słodkości chrześcijańskiego życia – ale w Ofierze Eucharystycznej uczestniczyć nie mogą? Drzwi kościoła są dla nich zamknięte! Nie są jednak sami – ci, którzy są obecni na Mszy św., modlą się i wstawiają za nimi. Oni natomiast pilnie przygotowują się do łaski, która już za niedługo będzie im okazana. Jeszcze tylko kilka tygodni – i dostąpią udziału w Największej Tajemnicy. Będą pełnoprawnymi członkami Kościoła i przyjmą Pana Jezusa do swoich ust. Większości udzielą Chrztu w Wielką Sobotę. Jeśli jednak ktoś z powodu choroby czy innej poważnej przeszkody nie będzie mógł wtedy zostać ochrzczony, to drugim terminem będzie wigilia Zesłania Ducha Świętego.
Wielki Post dla nich nie tyle jest czasem przebłagania i nawrócenia w sensie momentu przejścia od niewiary do wiary (już wierzą – dlatego przygotowują się do Chrztu), co poznawania tej wiary i umocnienia w niej, by ostateczna decyzja przylgnięcia do Chrystusa była mocna, pewna i świadoma. W tym okresie przeżywają oni skrutynia – badania sumienia – oraz są wprowadzeni w Credo i Ojcze nasz.
Może to być wskazówką dla nas, jak przeżyć ten Wielki Post – gdy i dla nas Ofiara Eucharystyczna odbywa się za zamkniętymi drzwiami. Myślę, że mamy wyjątkowe rekolekcje wielkopostne, których nigdy więcej (mam nadzieję!) nie będzie nam dano przeżyć w taki sposób. Szkoda byłoby je zmarnować.
Co więc możemy zrobić?
1) Przyjrzeć się własnej pobożności eucharystycznej:
– Czy moja potrzeba codziennej Komunii Świętej wynika z miłości do Jezusa, czy z przyzwyczajenia, a może pychy „bardzo praktykującego katolika”?
– Czy jestem w stanie przylgnąć do Pana Boga, gdy warunki dookoła temu nie sprzyjają? Czy potrafię zignorować wiadomość na Facebooku, gdy jestem w trakcie transmisji Mszy św.? Czy mogę się skupić, gdy muzyka od sąsiadów zagłusza śpiew liturgiczny, a zamiast kadzidła dolatuje zapach kotletów? Czy potrafię być w obecności Pana gdziekolwiek jestem?
– Czy umiem przyjmować Komunię Świętą na sposób duchowy? A przecież dla pełni łaski sakramentalnej powinienem Ją tak przyjmować także podczas spożywania Chleba Niebieskiego. A może właśnie sobie uświadamiam, że skupiam się na tym zewnętrznym znaku przyjęcia, a zapominam o dyspozycji duszy? (Ja to w sobie zauważyłam) Mamy wyjątkowy czas, gdy niemożność przyjęcia Pana Jezusa w sposób fizyczny nie wynika z naszego grzechu (co też uniemożliwiałoby Komunię Świętą duchową) ani z podstępu wroga, ale z bolesnej, lecz roztropnej decyzji także władz kościelnych.
2) Zadbać o „Kościół domowy”:
– Czy mogę się oderwać od swoich zajęć i poświęcić czas na modlitwę we własnym domu? Czy mam w mieszkaniu miejsce przeznaczone na modlitwę (może to jest czas na stworzenie domowego ołtarzyka)?
– Czy umiem modlić się razem ze swoimi domownikami? A może każdy z nas przyzwyczajony do swojego rytmu życia ma mocną relację osobistą z Jezusem, ale nie potrafi skupić się na wspólnotowej modlitwie – która wszak ma większą wartość i moc („Gdzie dwóch lub trzech…”)?
3) Pogłębić swoją wiarę:
– Kiedy ostatni raz sięgnąłem po Pismo Święte? A po lekturę duchową?
-Czy odmawiając Symbol Wiary albo Ojcze nasz, pamiętam, jak wielkim skarbem są te modlitwy i jak niezwykłą niosą w sobie treść?
4) Zatroszczyć się o relacje:
– Czy jest ktoś, o kim powinienem pomyśleć w tym czasie – starzy rodzice, dziadkowie, inni krewni – a o kim zapomniałem? Może jest to dobra chwila, by do nich zadzwonić?
– Może w tym czasie kwarantanny, będąc zamknięty ze swoją rodziną, zaczynam mieć ich dość i staję się nieznośny? Mam wyjątkową okazję, by się ćwiczyć w pokorze i łagodności.
Więcej miałabym myśli, ale ograniczę się do jednego jeszcze zastrzeżenia na koniec: nie jest tak, że nie widzę zła czy niebezpieczeństwa w tym, co się dzieje m.in. z liturgią, a zwłaszcza z przystępowaniem do Komunii Świętej. Nie traktuję jednak epidemii jako szatańskiego działania w celu zniszczenia wiary – raczej dostrzegam w tym dosyć typową metodę zła: diabeł atakuje wtedy, kiedy jesteśmy słabi. „Gdzie jednak wzmógł się grzech, tam jeszcze obficiej rozlała się łaska” (Rz 5,20b). Oczekuję wielu błogosławieństw na skutek tej epidemii.