Miało być zabawnie. Planowałam napisać krótkiego posta, że „poddałam się i zostałam modern(a)istką I stopnia”. Dla tego słownego żarciku nie wzięłam Pfizera od ręki, a czekałam kilka dni na dostępną tylko w jednym miejscu w Lublinie Modernę. Kilka dni, które stały się mentalną katorgą…
Na pytanie o to, czy zamierzam się szczepić, odpowiadałam zwykle, że nie czuję potrzeby i chcę odczekać rok. Kilka miałam ku temu powodów. Ostatnio jednak zaczęły one upadać.
Moje tak i moje nie
Pierwszym był brak zaufania do „nowej” szczepionki. Obawa przed nie do końca przebadanym preparatem, za który sami producenci nie biorą odpowiedzialności. Przed możliwymi skutkami ubocznymi, zwłaszcza odległymi w czasie, których nie jesteśmy w stanie przewidzieć. Nie jestem „antyszczepionkowcem” z zasady. Odwrotnie, bardzo cenię tę myśl badawczą, medyczną, która je odkryła. Te mRNA jednak budziły moje obawy… aż przeżyłam pewne „nawrócenie naukowe”. Od jakiegoś czasu, wskutek debat szczególnie z jednym znajomym, odświeżam wiadomości z zakresu biologii (która należała do lubianych przeze mnie przedmiotów szkolnych), w tym genetyki. Przeczytałam na spokojnie, na czym polega ten nowy mechanizm, i… jestem zachwycona. Tak, to nie są „szczepionki” w klasycznym znaczeniu tego słowa. Nie zawierają w sobie osłabionego lub martwego wirusa, zmuszają natomiast organizm wpierw do stworzenia obcego białka, a następnie do pokonania go. Pomysł jest genialny.
Gdy to sobie uświadomiłam, to nawet zechciałam być „króliczkiem doświadczalnym”. Z ciekawości. Na mój chłopski rozum nie mogą one wywołać gorszych skutków ubocznych, niż przejście covida. Oczywiście zakładając, że producenci mówią prawdę o składzie…
I o to zahacza druga przyczyna moich wątpliwości: zbyt natarczywe zachęcanie, a nawet przymus szczepienia. Jestem przekorna, nie lubię być zmuszana, a tym bardziej stawiana w sytuacji, gdy niedostosowanie się do wymogu ogranicza moje normalne prawa. W szczególności myślę o podróżach. Dlaczego szczepionkę dostaje się za darmo, a wyjazd za granicę bez niej oznacza dodatkowy wydatek kilkuset złotych na testy? Jednocześnie ten aspekt finansowo-wygodnościowy był dla mnie pierwszą motywacją, by już wziąć tę szczepionkę i mieć z głowy.
Szczególnie że przekorze wobec promotorów szczepień przeciwstawia się przekora wobec „szurii”. Nie odważę się odrzucić wszystkich elementów hipotez spiskowych (słowo „teoria”, nawet w sensie potocznym, jest tu zbyt daleko sięgające… gdyż brakuje im logiczności), ale ciągłe szukanie dziury w całym, niekonsekwencja (wpierw odrzuca się istnienie choroby, potem twierdzi się, że jest specjalnie wyhodowana, by zabić emerytów, następnie, że nie jest jednak groźna, ale emerytów zabiją szczepionki…), łączenie (działającej już przecie…) sieci 5G z przebudzeniem wszczepionych w organizm z Moderną jaj czegoś tam z mackami… I prawie płacz bliskiej mi osoby, że kolejny z jej znajomych zaszczepił się i „teraz nie daje się z nim rozmawiać, bo to zmienia myślenie”. Słuchając takich rzeczy, mam ochotę na wzięcie Moderny, by sprawdzić na sobie i prawdopodobnie udowodnić nieprawdziwość tych pomysłów.
Gdy się zdradziłam ze swoim zamiarem jednemu ze znajomych, on mnie zapytał: „A co z kwestiami moralnymi?” I to mnie zastanowiło najbardziej. Chodzi oczywiście o użycie przy produkcji szczepionek linii komórkowych z dzieci z aborcji. Wczytałam się w temat, bo przecież te mRNA miały być „bardziej godziwe”. Wiem już, że w przypadku Astry i Johnsona linie te są wykorzystywane ciągle, bo są niezbędne do wytworzenia kolejnych partii szczepionki. W przypadku Pfizera i Moderny sprawa wygląda inaczej – nowoczesność tych preparatów polega m.in. na tym, że nie potrzebują hodowania jakiegokolwiek wirusa, więc nie jest im potrzebne „ludzkie środowisko”. Nie są jednak zupełnie „czyste”, bo linie komórkowe niegodziwego pochodzenia były użyte przy ich badaniu.
Wątpliwości
W tym kontekście było dla mnie tym bardziej oczywiste to, co określiłam dla siebie wcześniej: jeśli już, to tylko mRNA. Ale czy w ogóle? Szczególnie że trafiłam na artykuł – sprzed 10 lat – w którym opisywano nieco historie aborcji, z których powstały te linie komórkowe, i w tym świetle nie wyglądało to już jak „i tak miały być zabite, a naukowcy tylko wykorzystali niezależącą od nich sytuację”.
Chciałam skonsultować swoje wątpliwości z kompetentnymi osobami. Próbowałam o to zagadać kilku księży, w tym moich znajomych wykładowców-moralistów. Niewielki miało to efekt, bo przecież „Kościół się wypowiedział”. Wiem, że się wypowiedział… Wiem i w związku z tym mam wątpliwości. Dlaczego?
Otóż Kościół faktycznie pozwala na skorzystanie z preparatów medycznych uzyskanych z użyciem linii komórkowych pochodzących z aborcji pod warunkiem, że nie są dostępne środki niebudzące zastrzeżeń moralnych, a przyjęcie dostępnych nie jest połączone ze zgodą na aborcję i używanie pochodzących z niej linii komórkowych.
Mój stosunek do aborcji jest absolutnie negatywny. Byłam jeszcze dzieckiem, gdy trafiłam na jakieś lektury prolife’owe, i od tamtego czasu moja opinia nie rozwodniła się. Uznaję, że aborcja jest absolutnym złem i wielką krzywdą nie tylko dla zabitego dziecka, ale i dla jego rodziców. Ten warunek spełniam bez zastrzeżeń.
Drugi jest spełniony przez obecną sytuację medyczną, gdyż nie ma w tym momencie dostępnych szczepionek na covid bez jakiegokolwiek udziału linii komórkowych z abortowanych dzieci.
Teologia moralna przy ocenie czynu wskazuje jednak na trzy elementy: przedmiot czynu, okoliczności i intencję. Przedmiot – zaszczepienie się – jest neutralny albo i moralnie dobry. Okoliczności, jak ukazano wyżej, wystarczające, by uznać czyn za moralnie dopuszczalny. Pozostaje intencja. I tu stanęłam w obliczu największych wątpliwości…
Podróże, komfort, ciekawość, przekora. Czy cokolwiek z tego usprawiedliwia wzięcie moralnie wątpliwej szczepionki?
W czasie, gdy czekałam na wyznaczony termin, dowiedziałam się o śmierci dawnego znajomego, takiego jeszcze z lat (mojego) dzieciństwa. Miał około pięćdziesiątki, zostawił żonę i dwójkę małych dzieci. Covid.
Nie jest pierwszy, nie jest pewnie ostatni. Kapelan szpitalny wspomina mi czasem o młodych na intensywnej terapii. Niezaszczepionych. Już się nie zaszczepią.
Czy zatem moje przekonanie, że „chyba przechorowałam” (nie miałam testu), jest wystarczające? Czy nie jest to raczej brakiem rozsądku, że „nie boję się choroby”? I przecież sama nie raz twierdziłam, że umrzeć na covida byłoby głupio… Wciąż jednak nie mam przekonania, że naprawdę potrzebuję tej szczepionki… że boję się choroby… że chcę „poddać się” i złamać własne postanowienie o roku „sprawdzenia”… że nie warto zaczekać, czy nie pojawi się moralnie niewątpliwy preparat…
Moje (osobiste) rozwiązanie
Z takimi myślami siedziałam w kolejce na szczepienie. Było przede mną kilka osób, więc trochę się to przedłużało, a ja coraz bardziej się męczyłam. Sięgnęłam jeszcze po jakieś źródło w internecie: wyszukałam opinię swojego Profesora, którego znam jako bardzo „surowego”, jeśli chodzi o kwestie bioetyczne. Padły tam m.in. takie słowa:
Faktyczni ozdrowieńcy, czyli ci, którzy na skutek kontaktu z patogenem uzyskali odporność, już posiadają w sobie barierę – niewykluczone, że trwalszą i szczelniejszą niż w wyniku szczepień (tak jest w wypadku wielu, choć nie wszystkich, chorób wirusowych) – zatem mogą nie widzieć powodu do przyjęcia preparatu, który miałby im dać odporność. Odmowa szczepienia w moim przekonaniu nie oznacza decyzji nieetycznej. Proszę jednak zwrócić uwagę, że piszę tu o faktycznych ozdrowieńcach, a nie o ozdrowieńcach systemowych (system opieki zdrowotnej traktuje jako ozdrowieńca każdego, kto miał pozytywny wynik testu PCR na obecność SARS-CoV-2 i przeżył, niezależnie od tego, czy nabył odporność, czy nie; jednocześnie pomija całkowicie osoby, które testu nie miały, ale odporność nabyły, co potwierdzał test na obecność przeciwciał po przebytej chorobie).
Jeszcze bardziej zaczęłam wątpić, czy powinnam być w tej kolejce. Pani przede mną długo nie wychodziła z gabinetu, a ja się czułam coraz gorzej (uprzedni skutek uboczny szczepionki? :)). Przyjaciel, któremu się poskarżyłam, odpisał: „Możesz zrezygnować” (podkreślam, że on wcale antyszczepionkowcem nie jest). Miał rację, mogłam. I tak zrobiłam, rozumiejąc, że mój stan psychiczny nie pozwala mi na szczepienie tego dnia.
Czułam się osamotniona, bo nikt nie chciał zrozumieć moich wątpliwości i mi pomóc je rozwiązać. Tak naprawdę jednak już wiedziałam, co mam zrobić. Zrobić test na przeciwciała.
Test wykazał, że nie wydawało mi się: faktycznie przebyłam covida i mam jeszcze dosyć przeciwciał. Choć co znaczy „dosyć”, to osobne pytanie, bo wciąż nie wiadomo, obecność ilu jednostek tak naprawdę oznacza odporność. Wiem jednak, że mój organizm już zna tego wirusa i sobie z nim poradził. Może kilkakrotnie. Na ten moment nie szczepię się. Mogę zaczekać. Na co? Chciałabym na…
GODZIWE SZCZEPIONKI.
I tu mam żal o niewystarczająco głośne wołanie Kościoła w tej sprawie. Co prawda, w dokumentach, także w wyżej podlinkowanym stanowisku KEP, jest o tym napisane nawet kilka razy. Częściej i wyraźniej jednak słyszy się – i to z Watykanu – o potrzebie szczepienia i dostępie do szczepionek dla wszystkich. Autoryzowanych szczepionek. A czy godziwych?…